Alina Traczewska-Hazuka

  • Urodziłam się 01.04.1936 r, w Dawidgródku, na Polesiu, obecnie Białoruś. Tam rodzice moi mieszkali i pracowali jako nauczyciele. Mieszkałam tam 2 lata, potem całą rodziną przeprowadziliśmy sie do Pińska, ale na krótko, potem rodzice zostali przeniesieni do Łomży w 1938 r. Tam też zastała mnie i moją rodzine II wojna światowa.

    Mama moja pochodziła z bardzo licznej rodziny – było dwanaścioro rodzeństwa (dziewięć dziewcząt i trzech chłopców). Jeden z braci mamy został księdzem, drugi przed wojną pracował w urzedzie, trzeci skonczył studia, zdobył doktorat z filozofii, był dyrektorem gimnazjum we Włodzimierzu, niestety został zamordowany w Katyniu przez Sowietów.

    W domu mojej mamy było biednie, był nawet czas kiedy mama przestała chodzić do szkoły bo nie miała butów. Na pomoc jednak przyszła do domu mamy nauczycielka ze szkoły i powiedziała, że szkoda takiego talentu. Mama otrzymała w szkole możliwość  udzielania korepetycji w dobrze sytuowanych rodzinach. Dzięki temu szybko nadrobiła zaległości, i nie miała już problemu z odzieżą taką jak mundurek czy buty.

    Mama bardzo dobrze się uczyła, zdała maturę z wyróżnieniem, bardzo chciała pracować w szkole i próbowała znaleźć pracę na Górnym Śląsku, ale tam obowiązywało prawo Bismarcka, które mówiło o tym, że kobieta która wyjdzie za mąż nie ma prawa być nauczycielem.

    Kiedy wybuchła wojna Tato poszedł walczyć w podziemiu AK do Warszawy, a następnie do Grójca k/ Warszawy i tam pozostał przez całą wojnę. Nie mieliśmy w domu o nim żadnej wiadomości co z nim. Kiedy Niemcy wkroczyli do Łomży gdzie mieszkaliśmy, wyrzucili nas z mieszkania wraz z umeblowaniem. Nie byliśmy bardzo bogatą rodziną, żyliśmy na średnim poziomie, posiadaliśmy fortepian, mieliśmy w domu radio co w tamtych czasach było rzadkością, tato miał bogatą bibliotekę a w niej w skórę oprawione książki największych klasyków polskich – to wszystko zabrali nam Niemcy. Musieliśmy zamieszkać na peryferiach Łomży, w małym drewnianym domku.

    Mama znała język niemiecki i dzięki temu dostała dobrą pracę, która pomogła nam przeżyć.

    W wieku sześciu lat poszłam do szkoły, był rok 1942, do tajnego nauczania, ponieważ mama nie chciała żebym chodziła do niemieckiej szkoły. Nauka odbywała się w domu nauczycielki.

    Pamiętam takie zdarzenie – pewnego razu, gdy wracałam z tajnego nauczania do domu niespodziewanie wypadły mi z ręki wszystkie książki, które trzymałam pod płaszczem, wszystko rozsypało sie na ziemi. Nagle obok mnie zobaczyłam przechodzącego esesmana, bardzo się zlękłam -  za te książki mogłam zostać ukarana. Esesman pomógł mi pozbierać książki, pogłaskał po głowie i powiedział "idź dziewczynko do domu" po niemiecku.

    Moja starsza siostra musiała ukrywać sie przed wywózką na roboty do Niemiec. Udało jej się, i nie została wywieziona na roboty. Po wojnie siostra zdała maturę w Rzeszowie, we Wrocławiu ukończyła studia ekonomiczne, została na uczelni, pracując jako asystentka profesora.

    Z czasów wojny pamiętam naloty bombowe, które trwały od 22 godz wieczorem do 2 godz w nocy.

    Rano z siostrą sprwdzałyśmy gdzie są leje po bombach. Wojska alianckie zrzucały z samolotów napalm. Mieszkałyśmy na przedmieściu, pamiętam jak w sierpniu 45 po takim nalocie wszystko dookoła płonęło, ziemia była gorąca.

    Pewnego dnia razem z mamą pojechałyśmy z mamą do siostry mamy, która była nauczycielką, żeby ją ściągnąć do Łomży. Wtedy pierwszy raz byłam na linii frontu, kule świstały nam nad głowami, można było poczuć ciepło od zrzucanych bomb, wtedy miałam osiem lat, bardzo to przeżyłam.

    Pamiętam jak Niemcy umieszczali Żydów w getcie w Łomży. Na moich oczach zabrano do getta moją koleżankę z przedszkola, bardzo lubiłyśmy się, nigdy jej już nie zobaczyłam. Bardzo to przeżyłam.

    Pewnego razu przyszło małżeństwo żydowskie do mojej mamy z prośbą o przechowanie ich synów. Oni wiedzieli, że zginą ale chcieli uchronić od śmierci swoje dzieci. Mama umieściła tych chłopców u znajomych na wsi. To małżeństwo zginęło z rąk Niemców ale dzieci przeżyły. Żydzi byli mordowani, Niemcy wozili ich samochodami do lasu, kazali im kopać doły i rozstrzeliwali ich, nie zawsze od razu wszyscy umierali.

    W 1943/44 r, Rosjanie zbliżali się do Łomży, wzmogły się wtedy naloty bombowe, taki stan trwał do końca sierpnia 1944 r. Wtedy Niemcy zaczęli wycofywać się z Łomży.

    Z chwilą wkroczenia Rosjan do Polski wszystko się zmieniło. W Łomży tam gdzie mieszkałam z mamą i siostrą Rosjanie kazali natychmiast opuścić dom i ewakuować się w promieniu ok 30 km od miasta. Okres ewakuacji miał trwać 2 tygodnie, tymczasem przedłużał się do 7 miesięcy.

    Wróciłyśmy do Łomży do naszego domu, którego nie było - został tylko pusty ślad.

    Pomogła naszej rodzinie wtedy znajoma nauczycielka mojej mamy, która przygarnęła nas do swojego mieszkania.

    Niedługo potem mama dostała list od swoich sióstr i brata wujka, który był księdzem. Rodzina mojej mamy pomogła nam - mamie pomogła znaleźć pracę.

    W pierwszych dniach lipca 1945 r. wyjechaliśmy do Jedlicza k/ Jasła. Tam mój wujek ksiądz zastępował ciężko chorego proboszcza. Tam ja zostałam rok chodząc do szkoły do 3 klasy, a  mama poprzez znajomych jej rodziny dowiedziała się, że jest dużo pracy dla nauczycieli w Raciborzu na Górnym Śląsku. Znajomy mojej cioci był inspektorem szkolnym w Raciborzu.

    W styczniu 1946 r, przyjechała moja mama do Raciborza, a ja na początku lipca w 1946r.

    Tato powrócił po wojnie - spotkaliśmy się z nim, dostał pracę w Jeleniej Górze. Miałyśmy do niego dojechać, jednak wojna odcisnęła swoje piętno na nim. Bardzo ciężko zachorował. Trafił do szpitala specjalistycznego w Krakowie i tam niestety zmarł.

    Długo po wojnie przydarzyła mi się taka historia: pewnego dnia sprawdzałam na korytarzu harmonogram moich zajęć na uczelni we Wrocławiu, kiedy podszedł do mnie młody człowiek i  zapytał o moje imię i nazwisko i czy mam siostrę, czy moja mama żyje – ja potwierdziłam. Okazało się, że jest to jeden z uratowanych żydowskich chłopców, których ukryła moja mama na wsi (Piotr Gruszniewski). Po pewnym czasie przyjechał do mamy podziękować jej za uratowanie życia.

    W Raciborzu mieszkam do dziś. Miasto zostało zniszczone w 80% przez Rosjan, którzy palili domy. Niemcy widząc że Rosjanie są blisko Raciborza wysadzili w powietrze kamienny most miejski w mieście odcinając Rosjanom droge. Jednak oni (Rosjanie) sforsowali Odrę. Jak Rosjanie weszli do miasta Niemców już nie było.

    Rosjanie wywieźli cały park maszynowy z raciborskich zakładów i niszczyli wszystko na swojej drodze.

    Wojna wycisnęła ogromne piętno w moim życiu, zabrała mi tatę, którego nie widziałam przez 6 lat, straciłam najlepszą koleżankę Żydówkę, było to życie tułacze, sponiewierane, i bardzo bolesne we wspomnieniach.

    Mieszkam w Raciborzu od lipca 1946 r do dzisiaj, za mąż wyszłam 1958 r, mam trzy córki, dwie wnuczki i trzech wnuków.

    W mojej rodzinie jest święty kapłan – biskup Józef Sebastian Pelczar. Był on wujkiem mojej mamy, ze strony mamy, kuzynem mojej babci. W 1920 r, mama moja zdała maturę, wtedy widziała swojego wujka ostatni raz.

     W 1924 r. zmarł mój wujek, został kanonizowany przez Ojca Św. Jana Pawła II w Rzymie w 2003 r.